Comfort books, czyli nigdy nie przestanę mówić o książkach Cobena

 


Moja strefa komfortu jest dość niewielka i choć bardzo ją lubię, to niezbyt często mam okazję w niej przebywać. Raz na jakiś czas, szczególnie jesienią, lubię wrzucić się do niej chociaż na chwilę. Kocyk i herbatka do tego nie wystarczają – potrzebuję jeszcze odpowiednio dobranego tekstu kultury. Może być to serial, muzyka lub książka. Dziś opowiem o dwóch spośród moich comfort booków.  

Bardzo lubię książki Harlana Cobena. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek rozmawiał ze mną na temat lektur – po prostu nie umiem o tym nie opowiedzieć. Seria o Myronie Bolitarze wprowadziła mnie w świat „dorosłych” i mam do niej ogromny sentyment. Do tej pory raz na jakiś czas lubię odświeżyć sobie (prawie) całość, a ostatnio zrobiłam to jakoś na przełomie maja i czerwca. Mam pełną świadomość tego, że nie jest to literatura największych lotów, ale – umówmy się – to, że według dyplomu ze studiów jestem filologiem-literaturoznawcą nie oznacza, że teraz do końca zycia będę czytać tylko to, co dobre, poważne i wartościowe. Wręcz przeciwnie – po obronie przez dłuższy czas nie czytałam zupełnie nic, a później ruszyłam z kopyta z najgorszymi szmirami. Później przyszedł czas na powrót do świata Myrona i Wina. I po raz kolejny poczułam się, jakbym wróciła do domu.

Na liście moich comfort books bardzo wysoką pozycję zajmuje Krótka piłka Harlana Cobena. Myślę, że to jedna z najlepszych części serii o Myronie. Sama zagadka kryminalna fascynowała mnie tylko przy pierwszym czytaniu. W jednym z odcinków podcastu Czytu czytu Kasia Czajka-Kominiarczuk powiedziała, ze Coben w zasadzie w kółko pisze tę samą książkę – zdecydowanie coś w tym jest. Dlaczego zatem cały czas wracam do tej powieści? Za każdym razem znajduję w niej jakieś smaczki, np. w konstrukcji bohaterów, a każdy z żartów bawi w trochę inny sposób.

Chyba nigdy nie przestanę przypominać na każdym kroku, że jednym z moich najukochańszych bohaterów literackich jest Win Lockwood. Jako jeden z niewielu bohaterów miał wpływ na to, kim jestem teraz (i to, że poniedziałkowe i środowe wieczory spędzam w dodżangu, dzielnie kopiąc powietrze na treningach taekwondo). To właśnie w tej książce poznałam go w takiej formie, którą uwielbiam do dzisiaj i której nie popsuły mi nawet książki z końcówki serii. Z tego miejsca serdecznie nie pozdrawiam ghostwritera, który w jednej z części nazwał go idiotą i całkowicie wyprał z charakteru – nie wierzę, że zrobił to sam Coben. Nie, nie potrafię żyć bez rzucania kąśliwych uwag.

Krótka piłka jest lekka, zabawna – takie moje literackie słoneczko na ponure dni. Druga powieść, o której chciałabym napisać kilka słów, to Błękitna krew. Tutaj nie jest już tak optymistycznie – w tej książce urzeka mnie już nie ciepło i humor, a odpowiednia dawka cierpienia i wglądu w traumy.

W Błękitnej krwi zagadka kryminalna jest dla mnie gdzieś na ostatnim planie – nawet za pierwszym razem była mocno rozczarowująca. Może dlatego, że tym razem Coben wyszedł ze swojego schematu? Rozwiązywanie sprawy tym razem zostało zrzucone na barki Myrona, tymczasem Win…

No cóż, gdyby Win istniał naprawdę, to niesamowicie piekłyby go uszy. W tej książce rozmawiamy o nim sporo, ale trochę bez niego – jest wycofany z większości wydarzeń, w których brałby udział. Dzięki takiemu spojrzeniu nieco z boku czytelnik może dowiedzieć się trochę więcej na temat tego, czemu bohater jest właśnie taki, jaki jest (i przy okazji trochę poplamić papier łzami… No, chyba że tylko ja tak reaguję przez przywiązanie). Dostajemy niewielki, ale satysfakcjonujący wgląd w jego dzieciństwo, a także obecne działania i ich motywacje. Dodatkowo jest to ta jedna z niewielu powieści, w których można obserwować jego reakcje emocjonalne – takie, które zawsze były zagłuszane i które budzą się wtedy, kiedy traumy wychodzą z głęboko ukrytych, zamkniętych na kilka spustów szufladek. Dlaczego to moja comfort book? Ze względu właśnie na podejście psychologiczne, na to, że bohater cierpi (a ja czasem lubię, jak bohaterowie cierpią).

Otwierając te dwie książki za każdym razem czuję się tak, jakbym wracała do domu – raz po to, żeby się pośmiać, drugim razem po to, żeby pocierpieć (no, i przy okazji też się trochę pośmiać). Comfort booki nie muszą być dobrą literaturą – wystarczy, że w jakiś sposó trafią do serduszka. A powieści Cobena, z postacią Wina na czele, w moim przypadku często trafiają aż za mocno.

Komentarze

Popularne posty