czas



Jest jakoś przed pierwszą w nocy, a może nawet lekko po. W sumie sama nie wiem, straciłam poczucie czasu, a cyferki w prawym dolnym rogu ekranu jakoś niekoniecznie składają mi się w sensowną całość. Jest źle. Potrzebuję snu, ale jak to zrobić, gdy z jednej strony leży segregator wypełniony listami lektur do nadchodzących kolokwiów i sylabusami z tytułami tego, co muszę znać na nadchodzące zajęcia, z drugiej zerkają na mnie rogi renifera (z dzwoneczkami!), bezlitośnie przypominające o tym, że zbliżają się święta i najwyższa pora zamówić prezenty, a na dokładkę na ekranie laptopa Judd Trump w wyjątkowo przyjemny dla oka sposób wbija kolejne bile...


Czas, czas, czas.


Nigdy nie umiałam w sensowny sposób zorganizować sobie życia. Odkładam wszystko na ostatnią chwilę, odsuwam tak bardzo, jak to tylko możliwe, aż do momentu, w którym rzeczy do załatwienia tworzą stertę grożącą zawaleniem prosto na moją biedną głowę. Dopiero wtedy jestem w stanie wziąć się w garść i całkiem sprawnie zająć się tym wszystkim. Zazwyczaj okazuje się, że to, co odsuwałam od siebie najbardziej, jest w miarę bezbolesne i zajmuje najmniej czasu (czy to kogokolwiek dziwi?). Tłumaczę się tym, że lepiej, sprawniej, szybciej działam pod presją czasu, choć sama doskonale wiem, że to wina tylko i wyłącznie złych nawyków. Miewam momenty, w których mam silne postanowienie ogarnięcia się, systematycznej pracy, i tak dalej, i tak dalej... Zazwyczaj chęci do tego kończą się po kilku godzinach, a ja znów kończę gdzieś w otchłaniach internetów, oglądając najgorsze covery znanych hitów lub chłopięcy chór śpiewający miau. W efekcie zarywam kolejną noc, a rano nie jestem w stanie się podnieść z łóżka. O ile usłyszę budzik, bo ostatnio już nawet to mnie przerasta...




Po ponad roku wakacji (uznajmy, że moje poprzednie studia nie wymagały ode mnie szczególnie dużo) wylądowałam w świecie, w którym bez książek, umiejętności koncentracji, samozaparcia i posiedzeń w bibliotece za daleko się nie zajdzie. Było ciężko - nadal jest - przestawić się z trybu życia oj tam, najwyżej powtórzę słówka wieczorem na 50 stron tekstu naukowego na za tydzień? Biegnę do biblioteki już dziś, bo nie ogarnę. Jak widać wyżej, ta sztuka nadal do końca mi nie wyszła i na co dzień przypominam bardziej zombie, niż normalnie funkcjonującą istotę ludzką. Jakoś na początku studiów przeczytałam artykuł mówiący o tym, kiedy student polonistyki może nie mieć czasu. Pozwolę sobie przytoczyć pewien cytat: „Roczniki się zmieniają, starzy znajomi kończą studia, przychodzą nowi, ale zawsze – absolutnie zawsze – znajdzie się stała grupa osób, które owinięte szalem o powierzchni koca, z kubkiem kawy (czwartej) i papierosem w ręku, z podkrążonymi oczami, zagadają cię pod wydziałem, by ci powiedzieć, jak krótko spali.”


Jestem takim właśnie człowieczkiem owiniętym kocem, z kawą i wiecznie podkrążonymi oczami. Dorzucam od siebie jeszcze kwiecistą wiązankę w kierunku osób, które śmieją się ze studentów polonistyki. Mam ciche marzenie, że do ludzi dotrze kiedyś, że sam fakt studiowania jakiegoś kierunku na jakiejś uczelni nie sprawia, że są lepsi lub gorsi. Życie i tak prędzej czy później zweryfikuje to, co każdy z nas ma w głowie.


Nie, nie jestem orłem, ale staram się pracować nad sobą i uczyć się na bieżąco. Wychodzi różnie, ale przynajmniej próbuję. Mam swoje marzenia, zarówno te mniejsze, jak i większy (co z tego, że pewnie nierealny) - nie umiem żyć bez wyznaczonego celu, choćby najbardziej absurdalnego. Mam cichą nadzieję, że w końcu nauczę się też organizacji czasu i tego mitycznego ogarniania życia, bo konsekwencje tego, co robię, prędzej czy później mnie dopadną. Chciałabym móc powiedzieć z pełną pewnością, że nie mam czasu, ale byłoby to kłamstwo, bo czas mam. Nie mam tylko umiejętności rozłożenia go jak należy.

Komentarze

Popularne posty