marzy mi się burza.
Marzy
mi się burza i nie ma to zupełnie nic wspólnego z obecnymi
warunkami atmosferycznymi, bo w końcu teraz też się trafiają.
Rzecz
w tym, że ja nie potrzebuję kilku grzmotów i pięciu minut
deszczu. Potrzebuję wichury zrywającej dachy, ulewy, chmur
nachodzących ze wszystkich stron świata, ogłuszających grzmotów i oślepiających błyskawic. Najlepiej jeszcze, jakby któryś z
piorunów trafił we mnie – nie za mocno, ale na tyle, żeby w tej
mojej makówce coś się poprzestawiało. O ile jeszcze ma co, bo
ostatnio mam co do tego spore wątpliwości.
Jeszcze
niedawno zawartość mojej głowy można było określić jako siano.
Może średnio optymistyczne określenie, ale wyjątkowo trafne.
Począwszy od 22 maja wszechświat bardzo stara się, żeby nawet
siano zalać wodą, posiekać na małe kawałeczki, zmieszać z
błotem, rozwiać, zrobić cokolwiek, co tylko będzie w stanie
jeszcze bardziej mnie zdezorientować i pozbawić wszystkich
aksjomatów. Od dawna wyznaję zasadę, że łatwiej wypełznąć na
powierzchnię, gdy już się sięgnie dna, bo jest się od czego
odbić. Tym razem jednak mam wrażenie że ta otchłań nie ma dna i
lecę sobie w dół, tylko od czasu do czasu ktoś wbija mi w plecy
kolejny nóż. Chcesz dołożyć swój? Jakoś po prawej stronie,
gdzieś pod łopatką powinien być jeszcze kawałek wolnego miejsca,
śmiało. Najlepiej uderz w jakąś fundamentalną wartość, coś,
co zawsze było dla mnie pewnikiem, ostatnio jest to w modzie.
Z
kolarstwem też mam problem. Kolarstwo szosowe w wydaniu zawodowym
już prawie przestało dla mnie istnieć, tylko raz na jakiś czas
docierają do mnie jakieś informacje z wielkiego świata. Ta
dyscyplina nie jest czysta i nigdy nie była, tylko teraz chyba już
nawet przestaje się zachowywać pozory. Mój własny, osobisty
rower, moja Księżniczka, została odstawiona do rodziców po to,
żeby mnie nie rozpraszała i nie powodowała myśli o tym, że
powinnam jeździć, a tego nie robię. Cóż. Teraz grzecznie stoi w
garażu i czeka na lepsze czasy, które może nadejdą, a może
Księżniczka znajdzie nową posiadaczkę. Na razie daję sobie czas.
Nie ma co przejmować się przeciekającym dachem, kiedy fundamenty
praktycznie już nie istnieją i niewiele można z tym zrobić.
Przejechałam
ostatnio 100 km. Nie był to rozsądny pomysł, biorąc pod uwagę
to, że w tym sezonie siedziałam na rowerze porządniej może ze
cztery razy, ale też nie jestem osobą słynącą z rozsądku. Nie
wiem co to bylo, czy podświadoma próba zagłuszenia bólu
psychicznego fizycznym, zajechania się do upadłego, resetu... Wiem
że przez chwilę działało, działa nadal, zobaczymy jak długo
pociągnie. Zyskałam odrobinę pozytywnej pustki w głowie i
spokoju. Wdech – wydech, oddychaj, inaczej nic z tego nie będzie.
Marzę
o burzy dlatego, że po niej zawsze wychodzi słońce. Mam nadzieję,
że tym razem ze słońcem odnajdę to, kim jestem, bo ostatnio coraz
bardziej jest to dla mnie niejasne, kim są i kim byli ludzie dookoła
mnie, i zyskam jakąś pewność, że jest dobrze tak, jak jest, bo
na razie w lirykach prozą Stroińskiego zdecydowanie za mocno
uderzyło mnie zdanie Zarysy istot, którymi mógłbym być, ale
już nie będę, milczą jak rozrzucone zabawki opuszczone nagle
przez dziecko.
Kryzysy
mijają, prawda?
Komentarze
Prześlij komentarz