love hurts.


Wsiadam na twarde siodełko, to samo, które kilka dni wcześniej porządnie obtarło mi tyłek. Robię to trochę niezgrabnie, bo od drugiej strony, nie tej, od której wsiadałam na rower przez ostatnich kilkanaście lat. Stopy w noski, odpycham się od barierki i jadę. Gdzieś z tyłu głowy wyznaczam sobie swój mały cel na ten dzień, a w międzyczasie myślę o tym, jak fajnie szumi w uszach, jak bardzo wyschną mi oczy i jak jeszcze niedawno jeździł po tym torze ktoś inny. To, że jakoś sobie radzę, zadziwia nawet mnie i jest naprawdę w porządku, przynajmniej przez kilka pierwszych kółek. Później jest wychodzenie z wirażu, noga wypada z noska. Nie mam doświadczenia, techniki... Próbuję się ratować, ale ostatecznie w jakiś sposób blokuje się tylne koło, a ja zaliczam malowniczy lot przez kierownicę. Zbieram się w sumie zanim dociera do mnie co się stało. Średnio jestem w stanie stać, ale nie czuję bólu. Cieszę się, że mam kask, boję się, co dalej, jest mi głupio, że ledwo się pojawiłam, a już robię problemy, bo nie umiem jak człowiek na spokojnie. Później jest tylko podnieś rękę, doskonale wiem, co się stało i w duchu nieco się śmieję, bo wcześniej tego samego dnia rozmawiałam z koleżankami o wypadkach na rowerze, a jeszcze w pociągu myślałam o tym, że jak już łamać obojczyk, to lewy, bo przecież jestem praworęczna, a na uczelnię wypadałoby chodzić.

Rajd do szpitala, nie wiemy nawet, jak wyjechać z Pruszkowa. Jestem prawie że oazą spokoju, i tak już praktycznie do końca dnia. Ląduję w łóżku z paskudnie niewygodną ósemką gipsową, ostatkiem sił myślę o tym, że trzeba się zarejestrować na kontrolę do lekarza i wrócić do rodziców. Myślę też, że ludzie są dobrzy, a sport to nie zawsze zdrowie. Kocham kolarstwo, ale czasami love hurts.

Następnego dnia szybkie telefony do rodziców, wycieczka do szpitala, gdzie po raz pierwszy od dawna puszczają mi nerwy i podnoszę głos. Jeszcze nie wiem, że w najbliższym czasie niejeden raz zedrę gardło, żeby móc w sensowny sposób zadbać o swoje zdrowie. Przykro, po prostu przykro.

Na kontroli (zrobionej oczywiście prywatnie, bo gdybym miała czekać na termin, który mi wyznaczono... Szkoda gadać) pada sugestia operacji. Znów nerwy, telefony... W końcu w mojej kości ląduje imponujących rozmiarów gwóźdź, a na skórze pojawiają się dwie blizny. Jest lepiej. Powoli zastanawiam się nad tym, kiedy wrócę na rower. Ze szpitalnego łóżka oglądam Mistrzostwa Europy i przechodzą mnie dreszcze.

Po ponad dwóch tygodniach nieobecności wracam na uczelnię. Nie jest lekko, ale znów spotykam się z ludzką życzliwością, za którą dziękuję uśmiechem i westchnieniem ulgi. Codzienne życie powoli zaczyna mnie wciągać.

Jakiś czas później znów stoję na śródtorzu patrząc na rozgrzewających się na torze zawodników. Obserwuję ich z lekkim niepokojem, ale nie mam już tych nieprzyjemnych dreszczy. Moją uwagę odwraca też coś innego i ktoś inny ze swoimi uśmiechami. No i cała masa prześwietnych ludzi. Mimo ręki w ortezie radzę sobie z wolontariackimi zadaniami, spędzam czas najlepiej na świecie, poznaję świetnych ludzi i niczego nie żałuję. Wycofywanie się jest dla słabych, a ja jestem silna. Nie takie rzeczy za mną i nie takie mnie jeszcze czekają. I nawet kiedy patrzę na wyniki kolokwium, które było w moim wykonaniu festiwalem żenady, to wiem, że jestem w stanie nadrobić. W głowie rodzą mi się też kolejne, coraz bardziej ambitne pomysły. Nie mogę wszystkiego, ale mogę wiele i każdy kolejny upadek - dosłowny, metaforyczny czy będący połączeniem obu - pokazuje mi, że muszę po prostu bardzo, bardzo chcieć.

Komentarze

Popularne posty