To straszne na M
W tym roku wyjątkowo nie lubię
kwitnących kasztanów, a sama wzmianka o tych drzewach przyprawia
mnie o dreszcze i niekontrolowaną chęć spakowania roweru i
ucieczki na drugi koniec świata - tam, gdzie nie dosięgnie mnie To
Straszne Na M. Tak, kochani - zbliża się matura.
Obawiam się jednak, że określenie
„zbliża” jest zdecydowanie za delikatne... Ona porusza się w
takim tempie, jak Usain Bolt biegnący po kolejne mistrzostwo świata
czy kolarska ucieczka przed samą linią mety. Nie zamierza zwolnić.
Co więcej - w tym roku pędzi po to, żeby dopaść właśnie mnie.
Skłamałabym, gdybym powiedziała że
się nie boję, matura to bzdura i w ogóle. Prawda jest jaka jest i
nie mam zamiaru jej ukrywać - zależy mi na jak najwyższych
wynikach, zarówno ze względu na wręcz chorobliwy przerost ambicji,
jak i wybrany kierunek studiów, który jest jednym z najbardziej
obleganych spośród humanistycznych, a moja wymarzona specjalizacja
jest prowadzona tylko na dwóch uczelniach w kraju.
Można próbować wmawiać samemu
sobie, że ten egzamin nie jest niczym więcej jak tylko papierkiem,
nie ma żadnego znaczenia, bo przecież można nie skończyć żadnej
szkoły i zarabiać pięć razy tyle co absolwenci dwóch kierunków
na najlepszych uczelniach w kraju. Pozostaje jednak pytanie - czy na
pewno pieniądze są najważniejsze? Wiadomo, trudno bez nich żyć,
szczególnie przez otaczającą nas ze wszystkich stron falę
konsumpcjonizmu i ciągłego pędu tylko po to, żeby mieć więcej
niż sąsiad.
Wszystko zależy od ambicji jednostki -
moje są typowo naukowe i nie wyobrażam sobie w tym momencie
zarabiania na życie przez typowo fizyczną pracę, choć to bardzo
szerokie pojęcie, a w pracy fizycznej nie ma absolutnie nic złego,
tak samo jak w pracy w maku czy innym fast foodzie (zatem proszę się
odczepić, nie mam zamiaru nikogo dyskryminować przez to, w jaki
sposób zarabia na życie). Nie mogę jednak przewidzieć, do czego
zmusi mnie sytuacja życiowa. Tak samo nie widzę siebie w zawodach
typowo technicznych, z tytułem inżyniera - po prostu mam typowo
humanistyczne predyspozycje. Same studia w tych kierunkach byłyby
dla mnie koszmarem, bo matematykę i inne przedmioty ścisłe jestem
w stanie ogarnąć i zrozumieć, ale tylko na poziomie podstawowym.
Na maturze podejmuję się czterech
przedmiotów na poziomie rozszerzonym, spośród których tylko dwa
są moimi przedmiotami profilowymi (idź, humanisto, na ścisły
profil, na pewno zrobisz się mądrzejszy... Przynajmniej w
dziedzinie wyborów). O ile przygotowania do rozszerzonego polskiego
ograniczają się głównie do czytania lektur, tak z innymi
przedmiotami sprawa ma się nieco gorzej. Dopadł mnie nieszczęsny
syndrom maturzysty i za każdym razem, kiedy już, już mam chwytać
za książkę i zaczynać się uczyć, do głowy przychodzi miliard
pomysłów. A może by tak na rower pójść? Książkę poczytać?
Nauczyć się czegoś nowego w Photoshopie? Przejrzeć oferty pracy,
której co prawda nie szukam, ale może coś ciekawego wpadnie? A
może by tak sprawdzić, co słychać u żubrów w Białowieży?
Zdążyłam już wrócić do pisania i
zająć się produkcją szalika na drutach. Wszystko jest ciekawsze
od kolejnych stron repetytoriów i kserówek, w których już tonę.
Pocieszam się myślą, że obecnie na rynku pracy może przydać się
każda umiejętność, nawet najbardziej bzdetna, a jak nie wyjdzie,
to i tak mam już plan B, który zakłada wyjazd daleko na północ
Finlandii i założenie hodowli reniferów. Miewam jednak dni, gdy
mam wrażenie, że cały czas umiem za mało, nie zdam, nie dostanę
się na studia, siódmego lipca nadejdzie koniec świata i tak
dalej... Patrząc obiektywnie, szanse na niezdanie matury mam raczej
niewielkie. Poza tym, trzeba pamiętać, że na jednym egzaminie
świat się nie kończy, są poprawki, można podejść ponownie...
Nie każdy musi mieć maturę, nie każdy musi być magistrem. Czasem
wystarczą praktyczne umiejętności (pracy dla fachowców jest
mnóstwo!) lub kreatywność, a pieniądze same się znajdą.
Matura to tylko egzamin. Są w życiu o
wiele ważniejsze rzeczy, które liczą się bardziej, niż papierek,
który i tak coraz bardziej traci na znaczeniu dlatego, że ma go
każdy. Dlatego też myślę, że poziom trudności matury powinien
zostać podniesiony - trzeba jakoś odsiać tych, którzy idą do
liceów tylko po to, żeby jakoś przetrwać te trzy lata i „coś
skończyć”. Wtedy te papierki przynajmniej częściowo odzyskają
dawne znaczenie. Do tego przydałyby się egzaminy wstępne na
uczelnie, które sprawdzałyby nie tylko umiejętność rozwiązywania
testów (bo właśnie na tym obecnie opierają się egzaminy), ale
także rzeczywistą wiedzę i predyspozycje w danym kierunku. Procesy
te zajmą długi czas, jednak myślę, że warto nad tym popracować.
Niech jednak zajmą się tym ludzie
mądrzejsi ode mnie, bo wszyscy wiedzą, że „poglądy są jak
dupa”. Tymczasem ja spróbuję przełamać błędne koło
prokrastynacji i pouczę się do Tego Strasznego Na M, bo czas ucieka
;)
Komentarze
Prześlij komentarz